środa, 19 września 2012

BARWY JESIENI

Pozostając w tematyce kolorów i nawiązując do nieuchronnie zbliżającej się pory roku, wezmę dziś na warsztat naszą piękną, polską, złotą jesień, a konkretnie pytanie: czemu drzewa zmieniają barwę i gubią liście na zimę.

Rośliny, w odróżnieniu od zwierząt, są w stanie same wytwarzać dla siebie pokarm. Produkują go w procesie zwanym fotosyntezą i używają do tego celu wody, światła oraz specjalnego, zielonego barwnika - chlorofilu.

Mniejsze roślinki, np. trawa, całe stanowią mini-fabrykę. Większe, takie jak drzewa, wykształciły w tym celu specjalne organy - liście. 

Gdy nadchodzi jesień i robi się coraz zimniej, a noc staje się coraz dłuższa, czas pracy liści ulega znacznemu skróceniu. W tej sytuacji, utrzymywanie wyspecjalizowanych robotników zwyczajnie przestaje się roślinie opłacać. W związku z tym odcina ona dostawy chlorofilu, a gdy stary barwnik zanika, uwidacznia się to, co przez cały czas było ukryte „pod spodem”, to znaczy pomarańczowe karotenoidy (te same, które nadają marchewce pomarańczowy kolor) oraz żółte ksantofile. Ich proporcje różnią się między poszczególnymi gatunkami, które dzięki temu przybierają wymyślne kolory.

Pozbawione chlorofilu liście, choć wyglądają przepięknie, stanowią dla drzewa nie lada zagrożenie. To właśnie przez nie jest wyparowywana większość wody, stanowiącej niezwykle cenny surowiec w okresie zimowych mrozów.

Aby nie uschnąć, roślina musi pozbyć się ciężaru i w tym celu rozpoczyna produkcję odpowiednich związków, tak zwanych hormonów roślinnych - kwasu abscysynowego i etylenu. Wyzwalają one rozkład celulozy oraz pektyn, czyli substancji przytwierdzających ogonki liściowe do łodygi. Pozbawione podpory liście zostają odcięte od drzewa i opadają na ziemię.

Jedynie rośliny iglaste mogą sobie pozwolić na utrzymywanie zielonej barwy przez cały rok. Ich igły, czyli przekształcone liście, są bowiem powleczone specjalnym woskiem, który chroni je przed parowaniem. Pozostałe gatunki muszą niestety zacisnąć pasa i w uśpieniu czekać na lepsze czasy.

Poszukując tych informacji natknęłam się na ciekawą chińską legendę, wyjaśniającą powstanie pomarańczy trójlistkowej (Poncirus trifoliata), czyli jedynego przedstawiciela cytrusów zrzucającego liście na zimę. Według niej, dawno, dawno temu, ciepłolubna roślina rozgniewała w jakiś sposób kapryśnych bogów i za karę została wygnana na chłodniejsze tereny, znajdujące się na północ od rzeki Jangcy. Z żalu zupełnie „wyłysiała” i obrosła cierniami.

Nie wiem jak wam, ale mi wersja ze spaniem wydaje się jednak bardziej przyjazna.

 

Wpis ze specjalną dedykacją dla Łukasza S. :)

wtorek, 11 września 2012

KOLORY SINIAKÓW

Każdy ma jakiś talent! Ja, na przykład, wręcz po mistrzowsku nabijam sobie siniaki - duże, małe, ciemne jasne - do wyboru do koloru.

Gdy tak patrzę na swoje biedne nogi, to nasuwa mi się na myśl, pewne mało oryginalne, pytanie - dlaczego każde stłuczenie, zanim zniknie, zmienia tyle razy swoją barwę?

Sprawdziłam - wszystkiemu winna jest hemoglobina, czyli barwnik zawarty w czerwonych krwinkach. Gdy nabijamy sobie sińca, krew wylewa się z żyły i przedostaje do otaczającej ją tkanki, a organizm kawałek po kawałku stara się posprzątać powstały bałagan. Cały proces wygląda mniej więcej tak:

Najpierw hemoglobina, a konkretnie zawarty w niej hem, ulega rozszczepieniu i tworzy się biliwerdyna mająca kolor zielony.


Potem redukcji ulega centralny mostek znajdujący się wewnątrz łańcucha i w ten sposób powstaje bilirubina o żółto-brązowym zabarwieniu. (To właśnie nadmiar tego barwnika we krwi nadaje osobom chorym na żółtaczkę ich charakterystyczny wygląd).



 Bilirubina jest następnie transportowana do wątroby, gdzie łączy się z cukrem o nazwie glukuronian. Cenne żelazo jest odzyskiwane i może być ponownie wykorzystane przez organizm. Cała reszta natomiast ulega wydaleniu.



Żródłem tej mądrości jest "Biochemia" Stryera 

wtorek, 28 sierpnia 2012

NAUKA PRZEZ SEN JEST MOŻLIWA!

Krótka nieobecność i przerwa urlopowa zakończona. Idzie wrzesień, a wraz z nim szkoła oraz sesja poprawkowa. Nie ma się jednak czym martwić, gdyż wszystko wskazuje na to, że ten rok będzie wyjątkowo udany.

Jak wynika z ostatnich badań opublikowanych na łamach czasopisma Nature Neurosicence, spanie i nauka nie wykluczają się nawzajem.

Tą przemiłą informacje zawdzięczamy naukowcom z Izraela, którzy udowodnili, że nasze mózgi są w stanie przyswajać nowe wiadomości nawet wtedy, kiedy ucinamy sobie drzemkę.

W swoich badaniach posłużyli się oni metodą zwaną warunkowaniem klasycznym (ang classical conditioning), czyli procesem po raz pierwszy zaprezentowanym światu przez pana Pawłowa i jego psy.

Odkrył on mianowicie, że zwierzęta ślinią się zawsze na widok jedzenia, a zależność tą określił jako odruch bezwarunkowy, czyli taki, na który nie ma się żadnego wpływu. W ramach doświadczenia dzwonił dzwonkiem za każdym razem, kiedy podawał swoim pupilom pokarm. Po jakimś czasie psy nauczyły się rozpoznawać ten dźwięk jako sygnał oznajmiający posiłek i rozpoczynały ślinienie nawet wtedy, kiedy ich miska była pusta.

Na podobnej zasadzie izraelscy badacze starali się nauczyć 55-ciu ochotników kojarzenia konkretnych dźwięków z określonymi zapachami - przyjemną wonią różnych kosmetyków oraz odorem gnijącej ryby lub rozkładającego się mięsa. Aby zwiększyć wiarygodność wyników, wszyscy uczestnicy byli pogrążeni w błogim śnie i pozostawali całkowicie nieświadomi tego, czego się od nich oczekuje.

Jak się okazało, efekt nietypowej lekcji utrzymywał się nawet po obudzeniu i uwidaczniał tym, że osoby słyszące dźwięk związany z przyjemnym zapachem mocno zaciągały powietrze, natomiast wstrzymywały się od tego, gdy tylko odtworzono im tony przypisane wyżej wspomnianym smrodom. 

Co więcej, ten sam rezultat uzyskiwano niezależnie od fazy snu w której wykonano eksperyment. Był jedynie nieznacznie większy u osób, które uczyły się w tzw. fazie REM (z ang. Rapid Eye Movement, czyli szybkich ruchów gałek ocznych).

Naukowcy ostrzegają jednak, że notatki pod poduszką nie zastąpią nam długich godzin spędzonych nad książkami.

Ale przecież nie o to chodzi! Najważniejsze jest to, że od teraz, gdy tylko jakiś profesor złapie nas na drzemce, będzie można powiedzieć, że przyswajamy materiał podświadomie i poprzeć swoje alibi konkretną publikacją.


niedziela, 29 lipca 2012

JAK ODRÓŻNIĆ SER OD KOTA, czyli tajemnice mysiego nosa



Zmysł węchu stanowi dla wielu zwierząt główne źródło informacji o otaczającym świecie. Dzięki swoim niezwykle czułym nosom są one w stanie nie tylko znaleźć pożywienie, ale również uciec przed polującymi drapieżnikami, które choć ciche i sprawne, wciąż rozsiewają wokół siebie charakterystyczne zapachy.

Sposób w jaki zwierzęta uczą się wyłapywać poszczególne wonie wciąż stanowi dla nas nie lada tajemnicę. Mysie mamy nie mogą przecież prowadzić swoich pociech na lekcje wąchania kota, a mimo to, czujące go maluchy potrafią momentalnie ocenić sytuację i w porę zareagować ucieczką.

Istnieje co prawda tak zwana wiedza wrodzona, czyli podstawowe odruchy zapisane na stałe w mózgu i przekazywane z pokolenia na pokolenie. Możliwość tą wyklucza jednak fakt, że zwierzęta potrafią przecież wysuwać własne wnioski z przebytych doświadczeń i rozpoznawać dzięki temu coraz to nowe rodzaje pokarmu, takie jak np. poszczególne gatunki ukochanego sera.

Powyższy problem już od lat męczył naukowców, którzy, aby rozwiązać zagadkę, zaglądnęli w noski wielu, wielu myszy. To co odkryli pomogło im stworzyć zaskakująco prostą teorię.

Otóż w każdym nosie znajdują się tak zwane receptory węchowe. Są to komórki nerwowe przekształcone sposób umożliwiający im wychwytywanie cząsteczek zapachu, to znaczy unoszących się w powietrzu związków chemicznych. Pobudzony neuron wytwarza następnie impulsy elektryczne i przekazuje je do odpowiednich części mózgu. Tam informacja ulega obróbce i zostaje zapisana w naszej świadomości.

Szacuje się, że człowiek posiada około 1000 różnych receptorów węchowych. Wszystkie one należą jednak do tej samej rodziny i pracują w oparciu o takie same zasady. Jak się okazuje, u myszy sprawa wygląda zupełnie inaczej. W ich noskach znajdują się bowiem dodatkowe receptory nazwane TAAR (ang. trace amine-associated receptors). Jak wynika z ostatnich badań genetycznych, komórki te tworzą zupełnie odrębny podsystem nerwowy, który można by określić mianem grupy do zadań specjalnych.

Jej agenci są ukryci pomiędzy zwyczajnymi pracownikami nosa i nieustannie śledzą, czy w powietrzu nie pojawiają się przypadkiem żadne niepożądane zapachy, takie jak np. związki chemiczne zawarte w moczu kota. Informacje na ich temat są na tyle ważne, że nie mogą podlegać tym samym zasadom co reszta bodźców. Omijają one zatem długą drogę służbową i trafiają bezpośrednio do tzw. pierwotnych centrów mózgu - sztabu generalnego w skład którego wchodzi m.in. ciało migdałowate odpowiedzialne za reakcje na strach. Dzięki temu „niebezpieczne” wonie są rozpoznawane szybko i bezbłędne i nie wymagają od zwierząt żadnego treningu. Innych zapachów każdy osobnik musi się jednak uczyć na zasadzie prób i błędów.

Nie do końca wiadomo, czy mechanizm ten działa również i u ludzi. Zresztą, nie wydaje się to bardzo ważne, ponieważ w obecnych czasach częściej uciekamy od samego smrodu niż od jego przyczyny, a ten można przecież zawsze zamaskować jakimiś ładnymi perfumami.


sobota, 21 lipca 2012

JEDNA RASA, RYBIA RASA


Gdzieś w zakamarkach mojej szuflady leży stara i spłowiała od słońca naszywka „każdy inny - wszyscy równi”. Choć nie noszę jej już, tak jak dawniej, na widocznym miejscu, nie znaczy to wcale, że zapomniałam o szczytnych ideach równości i braterstwa. Z upływem lat zaczęłam jednak patrzeć na nie pod nieco innym kątem.

Okazuje się bowiem, że zasady te, choć dobre dla człowieka, nie sprawdzają się zupełnie w przypadku innych żywych istot. W każdym razie taka jest opinia naukowców, którzy alarmują, że zaniknięcie granic pomiędzy gatunkami stanowi zagrożenie dla różnorodności biologicznej na Ziemi.

Jeśli nie rozumiecie na czym polega problem, to wyobraźcie sobie proszę zwykłą, dziką łąkę. Rośnie na niej wiele różnych roślin i wszystkie w pewien sposób współpracują ze sobą dla dobra ogółu. Gdy jednak z łąki zrobi się pole uprawne, obsadzone tylko jedną konkretną odmianą, choćby i nawet najbardziej przydatną, delikatna równowaga wytworzona przez naturę zostanie naruszona, a wyjałowiona gleba, po paru latach przestanie być zdolna do wydawania jakichkolwiek plonów.

Na przykładzie tym nie kończą się niestety nieprzemyślane działania człowieka, w dużym stopniu dotyczące także i zwierząt.

Jak wykazały ostatnie badania przeprowadzone na University of Minnesota, Biosfenol A (BPA), czyli związek chemiczny stosowany przez nas do produkcji tworzyw sztucznych, przedostaje się wraz ze śmieciami do rzek i wpływa na zachowania rozrodcze zamieszkujących je ryb. Podtrute osobniki stają się mniej wybredne i przy wyborze partnera nie zwracają uwagi na jego pochodzenie, a zjawisko to sprzyja mieszaniu się gatunków.

W eksperymencie wykorzystano ryby nazywane Cyprinella venusta (Blacktail Shiner) i Cyprinella lutrensis (Red Shiner). Niestety nie mogłam znaleźć ich polskich imion i dlatego podaję w nawiasach angielskie odpowiedniki. Zresztą, wszystkie one urodziły się w Ameryce i dlatego sądzę, że powinniśmy w jakiś sposób uszanować ich pochodzenie. 

Przez 14 dni ryby trzymano w oddzielnych zbiornikach, z których część zawierała w sobie BPA. 15-tego dnia uczestnikom badania urządzono prawdziwy wieczorek zapoznawczy, podczas którego mogli oni swobodnie łączyć się w pary, pod warunkiem oczywiście, że nie krępowała ich obecność wścibskich obserwatorów.

Po raz kolejny okazało się, że narkotyki i wolna miłość zdecydowanie idą ze sobą w parze. Ryby, które pływały z basenach z BPA wykazywały zaburzenia w działaniu układu dokrewnego, a wynikające z tego zmienione zachowanie i wygląd utrudniały im rozpoznawanie osobników z tego samego gatunku.

Z pozoru nic wielkiego, ale tego typu przełamywanie barier może być bardzo niebezpieczne na terenach zagrożonych występowaniem tzw. gatunków inwazyjnych, czyli najeźdźców, którzy bezlitośnie, krok po kroku wypierają inne zwierzęta z ich własnych domów. Nie akceptują one hasła „make love, not war” i w egoistyczny sposób wykorzystują gościnność swoich gospodarzy.

Warto może jeszcze dodać, że Bisfenol A wykorzystuje się m.in. do produkcji opakowań po napojach oraz, co gorsza, niektórych dziecięcych talerzyków i kubeczków. Gdy plastik zostanie uszkodzony, np. w wyniku traktowania wysoką temperaturą, niebezpieczny związek przedostaje się do jedzenia i razem z nim trafia do naszych żołądków.

Niestety, doprawione w ten sposób posiłki nie zwiększają naszej tolerancji. Mogą one za to obniżać płodność, zwiększać ryzyko zachorowania na choroby nowotworowe, a także powodować przedwczesne dojrzewanie i nadmierną aktywność u dzieci.


sobota, 14 lipca 2012

FOLDIT - GRA O WYSOKĄ STAWKĘ


Muszę się przyznać, że należę do tych nieszczęśliwych osób, którym szkoda jest czasu na zabawę. Za każdym razem, kiedy oddaję się słodkiemu „nicnierobieniu” czuję na plecach zimny oddech wyrzutów sumienia. Ostatnio jednak znalazłam wspaniały sposób na przemycenie w codzienną rutynę paru chwil bezcennego relaksu. Jest nim gra komputerowa Foldit, opracowana przez naukowców z University of Washington (USA) i będąca częścią projektu poświęconego procesom fałdowania się białek.

Grając w nią można się niemało przyczynić do rozwoju nauki. A oto w jaki sposób.

Kształt cząsteczki jest kluczem do poznania jej funkcji i stanowi początkowy etap wielu badań naukowych. Przeanalizowanie wszystkich możliwych kombinacji i odnalezienie najbardziej wytrzymałej formy jest jednak bardzo trudne i stanowi nie lada wyzwanie nawet dla super-szybkiego komputera. Specjalistyczne metody pochłaniają przy tym zbyt dużo czasu i pieniędzy. Stąd właśnie wziął się pomysł, aby przy poszukiwaniach wykorzystać ludzkie zdolności do rozwiązywania łamigłówek oraz naszą wrodzoną potrzebę rywalizacji.

Gracze mają do dyspozycji różne narzędzia, z pomocą których mogą projektować swoje własne białka, to znaczy układać łańcuchy aminokwasów w jak najbardziej stabilną całość. Najlepsze spośród uzyskanych wyników są oceniane pod kątem użyteczności i mają szansę znaleźć zastosowanie w prawdziwym życiu np. podczas produkcji biopaliw, czy też nowych leków zwalczających AIDS, nowotwory i chorobę Alzheimera.

Projekt okazał się być istnym strzałem w dziesiątkę. Przez zaledwie trzy tygodnie internauci zdołali odnaleźć właściwą trójwymiarową strukturę enzymu nad którym naukowcy głowili się aż przez 15 lat.

Szkoda tylko, że nie ma wersji na komórkę...



Wszystkich, którzy chcą pomóc nauce zapraszam pod adres:
http://fold.it/portal/

czwartek, 5 lipca 2012

DRUGA MŁODOŚĆ


Starość nie radość, młodość nie wieczność. Niby nic odkrywczego, a jednak zawsze dziwimy się widząc w lustrze pierwsze zmarszczki i siwe włosy. Co gorsza, coraz częściej wylatują nam z głowy przeróżne szczegóły, daty i nazwiska. Denerwując się sami na siebie przelewamy gorycz na lekarzy, którzy nie są w stanie przywrócić nam dawnej sprawności.

Biedni naukowcy starają się jednak jak mogą i dosłownie wszędzie szukają rozwiązania tego problemu. Czasem wręcz trudno jest uwierzyć w ich znaleziska. 

Pracownicy Arizona State University (USA) i Norwegian University of Life Sciences (Norwegia) odkryli niedawno, że mózgi pszczół miodnych są w stanie nie tylko zatrzymać, ale również i odwrócić procesy starzenia, pod warunkiem, że wymaga tego od nich sytuacja panująca w ulu.

Jak wiadomo pszczoły należą do owadów społecznych, to znaczy takich, których liczne pokolenia współpracują ze sobą dla dobra ogółu. Każda pszczoła ma do wykonania konkretne zadanie i poświęca mu całą swoją uwagę. Młode robotnice pozostają zazwyczaj w gnieździe i opiekują się dziećmi, czyli larwami. Starsze natomiast opuszczają ul i udają się na poszukiwanie pokarmu. Z wcześniejszych badań wiadomo, że już po dwóch tygodniach tego typu wypraw ich skrzydła są podniszczone, ciało pozbawione włosków, a mózgi leniwe, to znaczy niezdolne do uczenia się nowych rzeczy.

Aby sprawdzić, czy niekorzystne zmiany są związane z wiekiem, czy też wynikają raczej z podziału obowiązków, naukowcy usunęli z ula wszystkie piastunki i pozostawili w ten sposób bez opieki larwy oraz królową.

Po powrocie, część starszych pszczół zmuszona była zatem przejąć powinności przypadające w udziale młodszym osobnikom. Zmiana ta wyszła im jednak na dobre, gdyż po zalewie 10-ciu dniach u połowy z nich zaobserwowano znaczną poprawę funkcji mózgu.

Dalsze badania ujawniły, że ich zachowanie się było związane produkcją dwóch białek. O jednym z nich - Prx6 -wiadomo, że występuje także i u ludzi. Być może zatem odkrycie to przyczyni się do opracowania skutecznych leków na demencję.




poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ś.P. SAMOTNY GEORGE


Z głębokim żalem zawiadamiamy o śmierci Samotnego Georga, ostatniego przedstawiciela podgatunku żółwi słoniowatych z wyspy Pinta archipelagu Galapagos (Chelonoidis nigra abingdoni).

Zmarł on nieoczekiwanie w swojej zagrodzie, gdzie został znaleziony przez wieloletniego opiekuna Fausto Llerena. Pogrążeni w żalu pracownicy Parku Narodowego Galapagos planują przeprowadzenie sekcji zwłok w celu dokładnego ustalenia przyczyn zgonu ulubieńca turystów oraz symbolu wysp, które wiele lat temu zainspirowały Karola Darwina do opracowania teorii ewolucji.

Choć dokładny wiek Georga pozostaje nieznany, to szacuje się, że miał on zaledwie 100 lat, a zatem był mężczyzną w kwiecie wieku.

Powszechnie wiadomo, że był on zaangażowany w pracę ekologów i aktywnie uczestniczył on w projekcie odnowienia swojego podgatunku. W wysiłkach tych pomagała mu jego długoletnia partnerka z Wolf Volcano. Niestety, mimo 15-stu lat wspólnego pożycia, składane przez nią jajka wciąż pozostawały niezapłodnione. Żółw z wyspy Pinta pozostawał także w bliskich stosunkach ze swoją kuzynką z domu Espanola. Jednak również i ten związek nie przyniósł mu upragnionego szczęścia. 

Choć George nie pozostawił po sobie żadnego potomstwa, to pamięć o nim na pewno przetrwa w sercach licznych wielbicieli. Za życia, każdego roku odwiedzało go około 180 tysięcy ludzi z całego świata. Z uwagi na tą ogromną popularność, jego wyjątkowe ciało zostanie zabalsamowane i zachowane dla przyszłych pokoleń.

wtorek, 19 czerwca 2012

DROGI ŚWIECIE, MYŚL O DIECIE



Idzie lato - czas przejść na dietę.

I to zbiorową!

Według danych zebranych w 2005 roku przez Organizację Narodów Zjednoczonych (ONZ), Światową Organizację Zdrowia (WHO) oraz U.S. Agency for International Development masa ludzkiej populacji wynosi aż 287 milionów ton.


Oznacza to, że razem mamy do zrzucenia 15 milionów ton zbędnego balastu.

Jak to jednak w życiu bywa, tłuszczyk nie odkłada się równomiernie. Naszą „oponką” jest zdecydowanie Północna Ameryka, w której zgromadziła się aż 1/3 nadprogramowych kilogramów. Jest to naprawdę imponujący wynik, biorąc pod uwagę, że tereny te zamieszkuje jedynie 6% światowej populacji. Dla porównania Azja, która stanowi dom dla 61% wszystkich ludzi, zgromadziła w sobie jedynie 13% z ogólnej puli nadwagi.

Kochanego ciałka jest na Ziemi zdecydowanie za wiele. Naukowcy ostrzegają, że tęgie osoby potrzebują na co dzień znacznie więcej jedzenia oraz energii i w związku z tym wręcz pożerają nasze bezcenne zasoby. Jeśli inne kraje podążą śladem Stanów Zjednoczonych, gdzie aż 36% populacji jest otyła, zużycie energii wzrośnie aż o 481%.

Lepiej zastanówmy się nad tym sięgając po kolejne ciasteczko.

środa, 13 czerwca 2012

NAUKOWY WIZERUNEK

Widzieliście kiedyś prawdziwego naukowca? 

Czy kiedy teraz o tym myślicie, przychodzą wam na myśl wielkie okulary, biały fartuch i krzaczaste brwi?
A może raczej stara, przetarta na łokciach marynarka, burza siwych włosów i skarpetki nie do pary?

Otóż nic bardziej mylnego. Naukowcy to najzwyczajniejsi w świecie ludzie, którzy mają już dość niesprawiedliwego traktowania. 

Aby walczyć ze złym wizerunkiem, założyli stronę internetową na której udostępniają zdjęcia i opowiadają o swoich pasjach - niekoniecznie tych związanych z pracą naukową.

Znajdziecie tam m.in. DJ-a z nocnego klubu, instruktora jogi, a także prawdziwych fanów tatuażu i miłośników piwa.

Jeśli więc jesteście ciekawi, co może kryć się pod laboratoryjnym fartuchem, zajrzyjcie pod  ten adres.

 (wszelkie podobieństwa są absolutnie przypadkowe)

środa, 6 czerwca 2012

POMOC Z ZAŚWIATÓW


Parę dni temu Świadkowie Jehowy wręczyli mi parę swoich kolorowych broszurek. W jednej z nich natknęłam się na artykuł „Czy zmarli mogą pomagać żywym?”.

Oczywiście, że tak! Nigdy w to nie wątpiłam. Nie chodzi mi tutaj jednak o rozmowy z duchami, ale o coś bardziej namacalnego - naszą pustą, cielesną powłokę, która wbrew pozorom ma do powiedzenia znacznie więcej niż wszystkie upiory z zaświatów.

Pomyślcie tylko, gdyby nie sekcje zwłok, nigdy nie poznalibyśmy tajemnych zakamarków własnych wnętrzności, a wtedy nawet zapalenie wyrostka robaczkowego byłyby równoznaczne z wyrokiem śmierci. Charakterystyczne uwypuklenie jelita ślepego nie występuje bowiem u świń, na których dawno, dawno temu swojej sztuki uczyli się praktykujący lekarze.

Martwe ciała potrafią także zdemaskować mordercę lub też zdradzić przerażające szczegóły na temat ostatnich chwil swojego „właściciela”. Mogą one również stanowić inspirację dla prawdziwych artystów, a kto nie wierzy, niech obejrzy niesamowite figury woskowe zgromadzone we Florenckim Muzeum La Specola.

Jak widać lista zasług szacownych nieboszczyków jest bardzo długa. Jedna z jej najświeższych pozycji należy do południowokoreańskiej mumii, której pochodzenie datuje się na czasy panowania Dynastii Joseon (XVI wiek). W tym właśnie okresie zniesiono w Korei buddyjskie praktyki pogrzebowe, a zmarłych zaczęto chować w sosnowych trumnach przykrywanych glebą wapienną.

Zamiana ta okazała się być wyjątkowo korzystna, ponieważ pozwoliła zachować, i to w bardzo dobrym stanie, wszystkie organy wewnętrzne odnalezionego ciała. Badając je naukowcy odkryli niesamowity materiał genetyczny, należący do pradawnego wirusa zapalenia wątroby typu B (HBW). W obecnych czasach, wywoływane przez niego nowotwory i martwica zabijają każdego roku około milion ludzi na całym świecie.

Zrekonstruowane sekwencje DNA są najstarszym pełnym genomem wirusa opisanym jak dotychczas w literaturze. Porównując je z informacją genetyczną współczesnych HBW otrzymamy istotne dane na temat wędrówki wirusa po kontynentach. Będziemy mogli również sprawdzić, czy i w jaki sposób nasz wróg ulega ewolucji, a co za tym idzie wyprzedzić go o krok i opracować skuteczne metody leczenia.

Osobiście chciałabym, aby moje ciało okazało się kiedyś równie pożyteczne i zamiast budzić obrzydzenie dawało komuś nadzieję na lepsze jutro. No dobrze, może nie koniecznie od razu całej ludzkości, ale choć jednej osobie czekającej w szpitalu na wymianę organów.

Kiedy strach przed śmiercią ustąpi miejsca szacunkowi dla życia, może z tego wyniknąć naprawdę wiele dobrego.




Do poczytania i przeglądania:

Bill Bass, Jon Jefferson „Trupia Farma. Jak dzięki zmarłym naukowcy rozwiązują kryminalne zagadki” - niesamowita historia ośrodka w którym antropolodzy sądowi prowadza badania na temat rozkładu ciał w różnych warunkach;

Mary Roach „Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków”- wyczerpująca odpowiedź na pytanie co się dzieje z ciałami po śmierci;

Jürgen Thorwald „Stulecie chirurgów: Według zapisków mojego dziadka, chirurga H. St. Hartmanna” -  opis pierwszych kroków poważnej chirurgii.

Zdjęcia z wystawy La Specola
tutaj

środa, 30 maja 2012

PARĘ SŁÓW O KŁAMSTWIE


Życie wszystkich przestępców byłoby zapewne o wiele łatwiejsze gdyby nie Francuz Eugene-François Vidocq (1775 - 1857), legendarny złodziej i awanturnik, który aby uzyskać zwolnienie z więzienia zdecydował się przejść na stronę organów sprawiedliwości. Brak skrupułów oraz znajomość zwyczajów świata przestępczego pozwoliły mu zrewolucjonizować działanie paryskiej policji i zapisać się w historii chlubnym mianem ojca kryminalistyki. Jak to mówią, swój do swego ciągnie, a zatem nikt nie wytropi oszusta lepiej niż inny oszust, znający sztuczki i fortele kolegów po fachu.

Ile prawdy kryje się w tym założeniu, postanowił sprawdzić doktorant z Birbeck College (Londyn, Anglia) - Gordon Wright.

W przeprowadzonym przez niego eksperymencie brało udział 51 nieznanych sobie osób, podzielonych na mniejsze grupy dyskusyjne i kolejno wyrażających swoje opinie na różne tematy, np. odnośnie palenia w miejscach publicznych. Głównym zadaniem każdego uczestnika było jak najskuteczniejsze okłamanie pozostałych osób oraz wykrycie potencjalnych oszustów. Zarówno na najlepszego tropiciela, jak i kłamcę czekała nagroda pieniężna o wysokości 50 funtów. 

Prawdziwe poglądy wszystkich badanych ustalono za pomocą specjalnych ankiet i aby uniknąć zamieszania oraz jakichkolwiek pomyłek, każda osoba otrzymała dokładne instrukcje na temat tego, jakiej odpowiedzi powinna udzielić. Sposób dokonania dzieła zależał już jedynie od jej pomysłowości i talentu.

Uzyskane wyniki wskazywały wyraźnie, że efektywni kłamcy o wiele sprawniej rozpoznają innych oszustów. Wstępne analizy wykluczyły jednak możliwość, by zależność ta wynikała wyłącznie z poziomu IQ oraz inteligencji emocjonalnej.

Pozwala to przypuszczać, że w naszych mózgach istnieją specjalne struktury używane zarówno do kontrolowania własnego nieuczciwego zachowania jak i interpretacji cudzych postępków. Choć brzmi to trochę tajemniczo, od dawna wiadomo już, że u ludzi i niektórych małp występują tzw. neurony lustrzane, ulegające pobudzeniu nawet wtedy, kiedy ich „właściciel” jedynie obserwuje daną czynność. Przykładowo, gdy widzimy uśmiech na cudzej twarzy, od razu robi nam się miło na sercu i sami mamy powód do radości.

Mechanizm ten pozwala współodczuwać i komunikować emocje, a przez to przewidywać też zamiary innych osób. Gdy ktoś jest do nas podobny pod względem zachowania, tym lepiej się z nim rozumiemy, ponieważ poprawniej interpretujemy wysyłane przez niego/nią sygnały. To samo może się tyczyć również i oszustów.

Gdyby naukowcom udało się zlokalizować struktury odpowiedzialne za tego typu zachowanie, to analiza ich aktywności stanowiłaby niezawodne narzędzie do wykrywania oszustów, o wiele skuteczniejsze niż używany obecnie wariograf.



czwartek, 24 maja 2012

MAGIA NAUKI, NAUKA MAGII


W świecie magii panuje niezłomna zasada, że iluzjoniści nigdy nie zdradzają swoich sekretów - nawet dla dobra nauki. Prawdziwy badacz nie cofnie się jednak przed niczym i aby poskromić palącą ciekawość dzielnie wkroczy na nieprzyjazne sobie tereny. Do takich właśnie osób zaliczyć można dr Susanę Martinez-Conde i dr Stephena Macknika z Barrow Neurological Institute (Arrizona, USA), którzy postanowili sprawdzić jak i dlaczego publiczność daje się oszukać magicznym trikom.

Pomocną dłoń wyciągnął w ich kierunku profesjonalny iluzjonista Apollo Robins określający się mianem złodzieja - dżentelmena. W trakcie swojej kariery wysnuł on teorię, że uwagą widzów można manipulować za pomocą odpowiednich ruchów rąk, a poglądu tego nie wahał się sprawdzić w naukowy sposób. W trakcie jego występu badacze obserwowali oczy zgromadzonych na sali gości, a uzyskane w ten sposób dane pozwoliły im dojść do następujących wniosków.

Ruchy wykonywane w linii prostej sprawiają, iż cała uwaga obserwatora koncentruje się jedynie na początku i końcu działania. Wzrok skacze wtedy z jednego punktu do drugiego i przez to nie pozwala dostrzec tego, co zdarzyło się w międzyczasie. Zupełnie inaczej śledzimy jednak ruch wykonywany po zakrzywionym torze. Nasze oczy wodzą za takim obiektem w sposób płynny i przez to bardziej dokładny.

A zatem kluczem do sukcesu magika jest sprawne posługiwanie się mową ciała i wysyłanie delikatnych sygnałów odwracających uwagę publiczności, tak, aby wierzyła ona, iż wie, gdzie znajduje się śledzony przez nią obiekt. Jak się jednak okazuje, sztuka ta jest bardziej skomplikowana niż mogliśmy przypuszczać.

Naukowcy przekonali się o tym w trakcie drugiego eksperymentu, w którym iluzjonista Mac King wykonywał popularny trik ze znikającą monetą. W skrócie polega on na tym, że podrzucony kilka razy w prawej dłoni pieniążek trafia następnie do lewej ręki i tam rozpływa się w tajemniczych okolicznościach.

Widowni pokazywano dwie wersje nagrań z tego przedstawienia. W jednej z nich głowa iluzjonisty była całkowicie niewidoczna i w związku z tym publiczność nie mogła się sugerować ani wyrazem twarzy ani też ruchami oczu magika. Ku ogólnemu zaskoczeniu nie miało to jednak żadnego znaczenia, ponieważ w obu przypadkach Mac King zdołał skutecznie oszukać czujność widzów.

A zatem nie było się czego obawiać. Uchylenie rąbka tajemnicy nie odarło magii z jej uroku i tajemniczości. Wręcz przeciwnie, współpraca ta przysporzyła jej popularności w kręgach sceptycznych naukowców, którzy nie mają zamiaru zaprzestać dalszych badań nad czarami.



źródło

środa, 16 maja 2012

DOBRY, ZŁY i BRZYDKI


Powiedzmy sobie szczerze, większość naszych wiadomości na temat cholesterolu pochodzi z reklam margaryny, herbatek i innych cudownych leków, mających uchronić nas przed groźnymi chorobami serca. Producenci tych specyfików zgodnie trzymają się wersji o cichym zabójcy, który po partyzancku odkłada się w naszych żyłach i tętnicach, powodując groźne zmiany miażdżycowe układu krwionośnego. Oskarżony ma jednak bardzo przekonującą linię obrony. Otóż bez jego ciężkiej pracy w ogóle nie moglibyśmy istnieć. 

Cholesterol jest tłuszczem warunkującym prawidłową płynność błon komórkowych. Ponadto pełni on również rolę prekursora hormonów steroidowych, takich jak progesteron, testosteron, kortyzol i estradiol. Oczywiste jest, że obecność tak ważnej cząsteczki nie może być uzależniona jedynie od jakości spożywanego przez nas pokarmu. Gdyby tak było, zginęlibyśmy niechybnie wiele pokoleń temu. Większa część cholesterolu jest zatem produkowana przez nasz organizm, a konkretnie przez cudowny organ zwany wątrobą. Do niej wysyłane są również zapasy pochodzące ze strawionego w jelitach jedzenia.

Gdy magazyn się przepełni, cholesterol zostaje uwolniony do płynów ustrojowych i razem z nimi wędruje do poszczególnych tkanek naszego ciała. W podróż tą nie jest on jednak wysyłany samotnie, lecz w większej białkowo - tłuszczowej grupie zwanej lipoproteiną małej gęstości, czyli low density lipoprotein. Od jej angielskiej nazwy wziął swój początek dobrze wszystkim znany skrót LDL, mniej oficjalnie określany mianem „złego cholesterolu”. To właśnie jego nadmiar w układzie krwionośnym jest szkodliwy dla naszego zdrowia.

Na szczęście natura zaopatrzyła nas także w tzw. „dobry” cholesterol lub inaczej HDL od high density lipoprotein, czyli lipoproteiny dużej gęstości. Główną jego rolą jest pobieranie tłuszczu uwalnianego do osocza przez umierające komórki i ulegające przemianom błony. Wysoka zawartość HDL chroni zatem nasze żyły i tętnice przed odkładaniem się na ich ścianach groźnych złogów.

Leczenie oparte na lekach zwiększających zawartość HDL nie zawsze jest jednak skuteczne, a fakt ten wzbudził pewne podejrzenia w umysłach naukowców z Harvard School of Public Health (USA). Aby je rozwiać przez 14 lat obserwowali oni 32826 wybranych kobiet i 18225 mężczyzn. Łącznie udokumentowali i przebadali 634 przypadki choroby niedokrwiennej serca, a uzyskane w ten sposób wyniki wskazują wyraźnie, że nasz sojusznik nie jest taki porządny, na jakiego wygląda. 

Mała jego część, średnio około 13%, zawiera na swojej powierzchni tzw. apolipoproteinę C-III (apoC-III), czyli jeden z rodzajów białek wchodzących w skład lipoproteiny LDL. HDL z apoC-III stanowi brzydką wersję dobrego cholesterolu, która nie tylko nie pomaga utrzymać dobrego zdrowia, ale wręcz potajemnie szkodzi naszemu sercu. Jak wykazały ostatnie badania zawartość HDL z apoC-III powyżej 20% zwiększa o ponad połowę ryzyko wystąpienia choroby wieńcowej.

Ogólne oznaczenie zawartości HDL i LDL w krwi jest zatem nie wystarczające. Konieczne będą dodatkowe testy pozwalające ustalić jaki procent naszego cholesterolu jest naprawdę dobry, a jaki zły i brzydki.




W każdej dobrej cząsteczce, nawet w cholesterolu, tkwi pierwiastek złej natury. 


środa, 9 maja 2012

NA CELOWNIKU


Jakiś czas temu zdecydowałam się przebrnąć przez wielkie działo Edwarda O. Wilsona „Socjobiologia”. Książka ta już samym swoim formatem daje do zrozumienia, że jest pozycją poważną, której nie powinno się czytać byle gdzie. Najlepiej rozsiąść się wygodnie na domowej kanapie z zapasem prowiantu i słownikiem wyrazów obcych w ręku. Mimo to zdecydowanie warto, gdyż nagrodą za wysiłki są niepowtarzalne spostrzeżenia autora. A oto jedno z nich:

zabawa polega na przystosowaniu celów do posiadanych środków, podczas gdy rozwiązywanie problemów polega na zmienianiu środków w zależności od ustalonych celów”.

Wcześniej zbagatelizowałam powyższą mądrość myśląc: zabawa jest zabawą, bo sprawia nam przyjemność, a praca to praca, czyli męcząca i niechciana powinność - nie sposób ich zatem pomylić. Ogromną pomyłkę uświadomił mi dopiero artykuł o naukowcach z Uniwersytetu Stanowego Ohio (USA), którzy jakiś czas temu postanowili sprawdzić, czy zabijanie wirtualnych ludzi wpływa na nasze realne zdolności strzeleckie. Samo zagadnienie nie jest niczym nowym, gdyż zarówno armia, jak i policja używa tego typu symulacji to celów treningowych. Po raz pierwszy zdecydowano się jednak zbadać kompletnych amatorów, ćwiczących się mimochodem w ramach codziennego relaksu.

W badaniu uczestniczyło 151 wybranych uczniów koledżu, grających w zdecydowanie nie pacyfistyczną Resident Evil 4, ćwiczących celność w Bullseye Wii Play oraz umilających sobie czas beztroską platformówką Super Mario Galaxy. Część z nich posługiwała się przy tym zwykłymi joystickami, natomiast pozostali używali sterowników w kształcie prawdziwej broni. Po 20-sto minutowym wirtualnym treningu każdy uczestnik dostał do ręki imitację, która zarówno w dotyku, jak i pod względem masy oraz odrzutu przypominała 9 mm półautomatyczny pistolet. Mieli z niej wystrzelić 16 razy do manekina o wzroście około 1,8 m i stojącego od nich w odległości 6,1 m.

Wyniki były jednoznaczne. Najwięcej celnych strzałów oddali uczniowie, którzy przed wykonaniem zadania strzelali do „ludzi” za pomocą „pistoletu”. Byli oni także jedyną grupą która wykonała więcej strzałów w głowę (średnio 7) niż w inne partie ciała manekina. Dla porównania uczestnicy grający w platformówkę oddawali średnio po 2 takie strzały. Najciekawsze jest to, że nikt nie mówił graczom w co mają celować. Strzały w głowę były jednak nagradzane w Resident Evil 4 i w związku z tym weszły w nawyk niektórym zawodnikom.

Nie oznacza to wcale, że przez zabawę stali się oni bezdusznymi i wyrachowanymi zabójcami. Osobiście nie wierzę, że nawet najbrutalniejsza gra wideo może aż tak bardzo zmienić charakter człowieka. Wręcz przeciwnie, czasem pozwalają one w zupełnie nieszkodliwy sposób wyładować nagromadzone frustracje, a także skutecznie zapobiegają nudzie, która jak wiadomo jest najczęstszą przyczyną wielu głupich pomysłów.

Prawdziwy problem pojawia się dopiero kiedy gra przestaje być celem samym w sobie i staje się jedynie środkiem do zaspokojenia innej potrzeby lub inaczej z zabawy przekształca się w pracę. Tak było w przypadku znanego norweskiego terrorysty Andersa Behringa Breivika, który w lipcu 2011 r. dokonał masakry na wyspie Utøya. Jak sam przyznał przed zamachem trenował grając w Modern Warfare. Skuteczny i sprytny sposób, bo nie wzbudzający żadnych podejrzeń.

I co począć z tym fantem? Zabronić sprzedaży gier? Trochę by to przypominało to walkę z wiatrakami. Może więc lepiej kupić domownikom wymarzone PlayStation i pozwolić im ćwiczyć się w celu samoobrony?


czwartek, 3 maja 2012

WC SPRAWY


Długi łikend majowy to wspaniała okazja aby nadrobić zaległości w spaniu. Bez wyrzutów sumienia można spędzić w łóżku nawet cały dzień, oczywiście z przerwami na siku i jedzenie. No właśnie.... siku. Zastanawialiście się kiedyś jak to jest możliwe, że każdej nocy obywamy tak długo bez wizyty w toalecie? W ciągu dnia wstrzymywanie swoich potrzeb przez tyle godzin wydaje się być nie lada wyczynem.

Jak byłam mała, myślałam, że sprawa jest oczywista - skoro nie piję przez sen, to nie mam wody do oddania. Byłam jednak w wielkim błędzie. Jak udowodnili naukowcy z Japonii „woda” jest, tylko podczas snu mieścimy jej w sobie więcej niż za dnia. 

Za wszystko odpowiada nasz zegar biologiczny, czyli wewnętrzny mechanizm regulujący rytm okołodobowy organizmu. Zaburzenia jego czynności bywają bardzo kłopotliwe i występują m.in. w trakcie długich podróży. Ciało musi się wtedy przyzwyczaić do nowej strefy czasowej i przyjąć do wiadomości, że posiłek w środku nocy nie jest dobrym pomysłem. To samo tyczy się także wypraw do łazienki.

Powyższą zależność odkryto dzięki badaniom na mysich mutantach, czyli osobnikach pozbawionych genów odpowiedzialnych za prawidłowe funkcjonowania zegara biologicznego. W nocy załatwiały one swoje potrzeby równie często co za dnia. Ilość produkowanego przez nie moczu była przy tym taka sama jak u normalnych gryzoni, a zatem ich kłopotliwa przypadłość wynikała ze zmniejszonej pojemności pęcherza regulowanej zawartością tzw. koneksyny 43 (ang. connexin43, Cx43). W dzień produkcja tego białka zwiększa się i przez to wizyty w toalecie stają się coraz częstsze.

Miejmy nadzieję, że do następnej majówki naukowcy odkryją również sposób na regulację zawartości Cx43 podczas długiej jazdy samochodem.


środa, 25 kwietnia 2012

CZY TE OCZY MOGĄ KŁAMAĆ?


Spójrzcie na poniższy obrazek.



Linie znajdujące się w jego centrum wydają się być nieco przesunięte w lewo. Tak naprawdę są one jednak całkowicie pionowe. Fajne, prawda? Oczy płatają nam często takie figle, lecz zazwyczaj nie traktujemy ich poważnie i postrzegamy raczej jako rozrywkę - kuglarską sztuczkę.

Czasem jednak nawet drobne iluzje mogą mieć bardzo poważne skutki, np. dla kierowcy pędzącego samochodu. Jak wynika z badań przeprowadzonych na symulatorach, jeśli pilot przygotowujący maszynę do lądowania skupi się zbyt mocno na pasie startowym, to nie będzie w stanie zauważyć pojawiającej się nagle przeszkody, np. jadącego w poprzek samolotu. Wtedy to już nie będzie zabawa. Naukowcy z Uniwersytetu w Sydney (NSW, Australia) postanowili więc zlokalizować przyczynę powstawania tego typu błędów.

Według ich ostatnich badań pomyłki tworzą się w tak zwanej pierwotnej korze wzrokowej, czyli regionie mózgu zbierającym dane pochodzące z siatkówki oka. Zanim jednak zmagazynowane tam informacje trafią do naszej świadomości, muszą one jeszcze zostać poddane obróbce i analizie w tzw. wtórnej korze wzrokowej. Obszar ten nic nie wie o powstałych barkach i w związku z tym tworzy z nich nieco zniekształcony obraz położenia, koloru lub tekstury obiektu.

Przecieranie oczu z niedowierzania nic tu nie pomoże.

Więcej informacji na temat odkrycia tutaj i tutaj.
A tu bardzo fajny wywiad z prof. Włodzisławem Duchem.

piątek, 20 kwietnia 2012

IMĆ BAKTERIA


Tak naprawdę nigdy nie jesteśmy do końca sami. Nawet jeśli zamkniemy się w swoim pokoju lub pójdziemy na spacer w wyjątkowo odludne i nieprzyjazne miejsce, towarzyszyć nam będą miliony bakterii - najbardziej rozpowszechnionych organizmów na Ziemi. Niestraszny im brak tlenu, skrajne temperatury, wysokie dawki promieniowania, czy też niedostatek pokarmu - są zdolne do opanowania niemal każdego środowiska.

Owe niesamowite zdolności adaptacyjne bakterie zawdzięczają dużej zmienności genetycznej. Zapis w ich DNA ulega częstym mutacjom, czyli losowym modyfikacjom, które mogą prowadzić do wytworzenia się nowych, korzystnych cech. Ulepszenia te biorą swój początek w pojedynczej bakterii i jak dotychczas nie wyjaśniono, w jaki sposób rozprzestrzeniają się wewnątrz populacji. Według jednej z teorii, nowopowstałe geny przenoszą się z bakterii na bakterię na drodze wymiany. Równie prawdopodobne wydaje się jednak, że doskonalszy osobnik wytwarza wiele własnych kopii, czyli tzw. klonów, którymi sukcesywnie zastępuje pozostałych członków grupy.

Oba, na pozór sprzeczne założenia pogodzili ze sobą naukowcy z MIT’s Department of Civil and Environmental Engineering (Massachusetts, USA). Obserwując zmiany zachodzące w DNA przecinkowca Vibrio cyclitrophicus, odkryli oni, że pojedyncze geny są, zgodnie z pierwszym schematem, przekazywane wewnątrz grupy. Te bakterie, które nabyły nowe cechy, tworzą jednak elitarny „Klub Posiadaczy” i jako swego rodzaju szlachta, nie chcą już dłużej wymieniać swojego cennego materiału genetycznego z pospulstwem, czyli z osobnikami należącymi do sąsiadujących populacji. Powstały w ten sposób wzór genetycznej różnorodności przypomina sytuację jaka miałaby miejsce podczas produkcji klonów.

Jak to często bywa z nauką - każda odpowiedź niesie za sobą nową porcję pytań i dylematów.
Skoro nowoutworzone i odizolowane populacje bakterii nie są wcale kopiami jednego osobnika, to czy nie zasługują one na miano osobnego gatunku?
A jeśli tak, to czy znajdzie się ktoś na tyle odważny żeby stworzyć nową systematykę?


sobota, 14 kwietnia 2012

ZŁY JAK OSA


Zastanawialiście się kiedyś gdzie żyją potwory? W szafie? Pod łóżkiem? W magicznych krainach? Oto rozwiązanie - ich siedzibą są zielone, francuskie łąki. 

Nie mam tu jednak na myśli smoków, golemów ani paskudnych trolli, lecz coś o wiele gorszego. Zwierzę, które choć malutkie i niepozorne, swoim okrucieństwem dorównuje nawet najgorszym baśniowym bestiom. Zresztą oceńcie sami. Osy z gatunków Leptopilina boulardi i Leptopilina heterotoma składają swoje jaja wewnątrz żywych i sparaliżowanych larw muszki owocówki. W ten sposób ich wylęgające się młode mają na wyciągnięcie pyska całkiem spore zapasy świeżego, jeszcze ciepłego pokarmu, w którym spokojnie wygryzają sobie drogę do wolności. Zupełnie tak jak w filmie „Obcy - 8. pasażer "Nostromo"”.

No właśnie… taktyka rozrodu nie z tej ziemi, a mimo to stosują ją aż dwa i to sąsiadujące ze sobą gatunki os. Jak to możliwe, że nie przeszkadzają one sobie nawzajem? Liczba larw jest przecież ograniczona. I tak trudną sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że każde jajko powinno się znaleźć w osobnej muszce. W przeciwnym wypadku między młodymi będzie dochodziło do silnej rywalizacji o pokarm, a przegrany maluch pożegna się z życiem już na samym starcie. W większości tego typu przypadków (aż 92%) smutny los przypada w udziale osom L. heterotoma. Mimo to zdołały one w jakiś sposób przetrwać w sąsiedztwie swoich silniejszych kuzynek.

Według badań przeprowadzonych na Université de Lyon (Francja), ich szanse wyrównuje pewien specyficzny wirus - LbFV (L.boulardi filamentous virus), który, jak sama nazwa wskazuje, atakuje jedynie osobniki z gatunku L. boulardi. Jego strategia jest wyjątkowo wyrafinowana, gdyż nie zabija on swoich ofiar, lecz zamiast tego, w nieznany jak dotąd sposób, subtelnie zmienia ich zachowanie. Zarażona osa nie różni się praktycznie niczym od zdrowych sióstr, jednak podczas składania jajek nie zwraca zupełnie uwagi na to, czy wybrana przez nią larwa jest już zajęta, czy nie. Dzięki temu duża część much pozostaje nietknięta i może być bez przeszkód wykorzystywana przez słabszy, lecz bardziej ostrożny gatunek L. heterotoma.

Oczywiście korzysta na tym również i wirus. Jego geny są przekazywane z matki na dzieci. Zakażone jaja działają jak małe bomby biologiczne przenoszące infekcję na swoich sąsiadów. Szanse wirusa na zainfekowanie innych osobników rosną nawet wtedy, kiedy większość z maluchów zginie i dlatego nie dba on zupełnie o ich los. Słowem trafił swój na swego. Sama się już trochę pogubiłam kto tu jest prawdziwym potworem.

A tak na marginesie - czy małe osy to „osesek”?:>


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

DZIEŃ DZIECKA


Proszę nie przecierać oczu - wcale nie pomyliłam dwóch ważnych świąt!
Jednak będę się dziś zajmować tak zwaną hipotezą higieniczną, która głosi, że osoby, które w dzieciństwie były regularnie wystawiane na działanie zarazków, są odporniejsze na choroby w dorosłym życiu. Zwolennicy tej teorii utrzymują, że obserwowane w XX wieku zwiększenie zapadalności na choroby alergiczne i astmę jest paradoksalnie związane z rozwojem medycyny i nadmierną higieną ograniczającą ryzyko zakażeń.

Nie tak dawno naukowcy z  Brigham and Women's Hospital (Massachusetts, USA) dostarczyli pierwszych dowodów potwierdzających słuszność owej nieczystej teorii.

Podczas badań na myszach zaobserwowali oni, że osobniki żyjące w sterylnych warunkach wykazują nadmierną aktywność pewnych komórek odpornościowych i w rezultacie częściej cierpią na infekcje płuc i okrężnicy, czyli schorzenia łudząco przypominające ludzką astmę i zapalenie jelita grubego.

Co więcej, w trakcie dalszych badań wykazano, że wystawienie owych wrażliwych zwierząt na działanie zarazków prowadzi do znormalizowania ich układu odpornościowego i do uzyskania długoterminowej odporności na choroby. „Zabieg” ten musiał być jednak wykonany u bardzo młodych myszy. Stosowanie go u dorosłych osobników nie odnosiło żadnych rezultatów.

A zatem, kto swoją przygodę z mydłem zaczął już w dzieciństwie, ten musi kultywować ów piękny zwyczaj do samego końca.

dla niedowiarków

środa, 4 kwietnia 2012

BALLADA O CUDOWNYM LEKU


Nigdy nie mogę wyjść z podziwu, kiedy czytam o tych wszystkich nowych pomysłach i cudownych terapiach na nowotwory. Mimo iż każdego dnia naukowcy zdają się odkrywać kolejne wspaniałe leki, rak nadal pozostaje nieposkromioną chorobą o której boimy się nawet wspominać. Może dzieje się tak dlatego, że wszystkie nowatorskie terapie po prostu nie przechodzą długich i kosztownych badań klinicznych? A może problem leży w tym, że każda z nich działa tylko w przypadku ściśle określonego rodzaju nowotworu, których jak wiemy jest bardzo dużo.

Z tych właśnie powodów moją uwagę przykuła ostatnio historia o kolejnym nowym leku, który zdaje się być nie tylko skuteczny, ale również uniwersalny. Posłuchajcie…

Całkiem nie tak dawno, dawno temu, w słonecznej Kalifornii żył sobie człowiek o nazwisku Irving Weissman, który swoje całe życie postanowił poświęcić biologii. Pracując ciężko na Uniwersytecie Stanforda odkrył on, że w tajemniczych okolicznościach komórki białaczki produkują duże ilości białka zwanego CD47. Mądry naukowiec wiedział, że owa specyficzna cząsteczka działa jak magiczna przepustka, a jej posiadanie umożliwia swobodne krążenie po całym królestwie organizmu. Każda komórka, która trzyma ją w widocznym miejscu nie musi się obawiać, że strażnicy z układu odpornościowego potraktują ją w okrutny sposób w jaki zwykli rozprawiać się z wszystkimi intruzami. Jak się okazuje, przebiegli najeźdźcy z krainy nowotworów zdołali w pokrętny sposób podrobić owe niezbędne dokumenty i w ten sposób oszukać dość naiwną straż. Dzięki temu mogli oni panoszyć się bezkarnie po obcej krainie i siać w niej ogromne spustoszenia.

Niedola organizmu zasmuciła dobrego naukowca, który postanowił przyjść z odsieczą gnębionym komórkom. Po naradzie ze swoimi przyjaciółmi zdecydował się on na podjęcie dość radykalnych kroków, a mianowicie skonstruował specjalną broń, czyli przeciwciała niszczące wszystkie przepustki CD47 - zarówno te prawdziwe, jak i oszukane.

Krwawa ofiara nie poszła jednak na marne. Wróg został pokonany, a nowe pokolenie komórek żyło od tej pory w spokoju i mogło oddawać się swoim codziennym zajęciom. Wieść o skutecznej strategii rozniosła się po świecie i znalazła zastosowanie również w przypadku innych nowotworów, które jak się okazuje wszystkie stosowały podstęp z podrobionymi dokumentami.

Dumna ze swojego obywatela Kalifornia postanowiła nagrodzić naukowca skarbem o wartości 20 milionów dolarów, które zgodnie przeznaczono na dalsze badania mające rozwiać wszelkie wątpliwości co do słuszności obranej przez niego metody. 

Ładna opowieść, prawda?


niedziela, 1 kwietnia 2012

ŁADNE KWIATKI...


Są takie dzieła sztuki, których istnienia nie przegapi nawet największy laik. Nie sposób o nich nie wiedzieć, nawet nie dlatego, że są ładne, a dlatego, że są ponadczasowe i wyjątkowo wysoko cenione przez krytyków i kolekcjonerów. Jeden z tego typu obrazów to niewątpliwie słoneczniki namalowane przez van Gogha. Dziwne, krzywe, żółte kwiaty które osobiście uważam za trochę przerażające i smutne, a przede wszystkim za zdecydowanie „niesłonecznikowe”. Często zastanawiałam się po cichu czy ich autor, znany ze swoich napadów lękowych, był na tyle szalony, żeby nie wiedzieć jakie właściwie kwiaty maluje.

Części z nich brakuje bowiem charakterystycznego czarnego środka, którego miejsce zajęły złociste płatki. Pomysł dość dziwny z punktu widzenia biologii, ponieważ słonecznik nie jest wcale pojedynczym kwiatem, lecz kwiatostanem o kształcie koszyczka. To, co zwykliśmy nazywać płatkami, botanicy określają mianem brzeżnych kwiatów języczkowych, natomiast środek jest złożony z drobnych i ciemniejszych kwiatów rurkowych. Tylko te ostatnie są w stanie produkować pyłek, a zatem stworzone przez van Gogha rośliny, choć ładne, byłyby całkowicie bezpłodne i bezużyteczne.

Dziś oficjalnie zwracam honor wielkiemu artyście.
Jak wykazały badania przeprowadzone na Uniwersytecie Georgii (USA) owe dziwnie wyglądające kwiaty nie były wcale dziełem jego wybujałej wyobraźni, a wynikiem specyficznej mutacji.

Jej istnienie naukowcy odkryli krzyżując normalne słoneczniki z kwiatami o większej niż normalna liczbie kwiatów języczkowych. Powstałe potomstwo poddawano następnie samozapyleniu. W ten właśnie sposób uzyskano całkowicie nowego mutanta składającego się jedynie z ciemnego środka, czyli płodnych kwiatów rurkowych.

Porównując DNA zwykłych słoneczników i dwóch skrajnych mutantów odkryto, że różnią się one miedzy sobą jedynie sekwencją w genie HaCYC2c. Rośliny van Gogha miały w jego obrębie jeden dodatkowy fragment, czyli insert, który u słoneczników z laboratorium występował w dwóch kopiach. A zatem jedna „wstawka” pobudzała produkcję kwiatów języczkowych, natomiast podwójna całkowicie hamowała ich rozwój.

Powstawanie kwiatostanów złożonych z samych bezpłodnych kwiatów zdecydowanie nie sprzyja przetrwaniu rośliny i wobec tego musi być zdarzeniem czysto losowym. Istnienie tego typu mutacji rzuca jednak zupełnie nowe światło na ewolucję różnorodności form u poszczególnych gatunków słonecznika.

Tak sobie teraz myślę, że dzieło van Gogha jest sławne nie bez powodu. Jego widok nawet po wielu latach zmusza do myślenia i inspiruje ludzi do działania, a na tym właśnie powinna polegać prawdziwa sztuka.



środa, 21 marca 2012

ZALEWANIE ROBAKA


Z góry uprzedzam! Ci szczęściarze, którzy nie przeżyli jeszcze w swoim życiu żadnego miłosnego zawodu, nie będą w stanie w pełni zrozumieć poniższego wpisu.
Cała reszta wie, że złamane serce krwawi, a powstałe w wyniku odrzucenia rany najlepiej odkaża się alkoholem.

Jest to prawda bardziej uniwersalna niż mogliśmy przypuszczać. Prof. Troy Zars z Universytetu w Missouri (USA) udowodnił, że samotni panowie z gatunku muszki owocówki (Drosophila melanogaster) zaglądają do kieliszka znacznie częściej niż ich zakochani koledzy. Oczywiście nie dosłownie, ponieważ nawet na potrzeby tak poważnego eksperymentu nikt nie wyprodukowałby miniaturowej szklanej zastawy. Zamiast tego alkoholem wzbogacano dodatkowe porcje jedzenia podawanego obserwowanym muszkom.

Jak się okazało, samce które wielokrotnie miały okazję do połączenia się w pary z samiczkami nie wykazywały żadnego zainteresowania zakrapianym pokarmem. Dania te były jednak wyjątkowo popularne wśród wzgardzonych osobników. Równie często po alkohol sięgały także te muszki, którym dla celów naukowych zabroniono dostępu do samic. W ten sposób dostarczono dowodu, że to nie panie odrzucają wstrętnych pijaków, lecz, że pijacy piją, ponieważ zostali odrzuceni przez panie.

Czego to jednak dowodzi? Otóż muszki nie odurzały się jedynie po to, aby zapomnieć o niedawnej porażce. Wręcz przeciwnie. Alkohol stanowił dla nich swego rodzaju rekompensatę za nieudany podryw. Odkryły one, że spożywając nasączony etanolem pokarm mogą łatwo oszukać znajdujący się w mózgu układ nagrody. Jego pobudzenie jest równoznaczne z odczuwaniem przyjemności i satysfakcji, czyli uczuć mających zmotywować zwierzęta do wykonywania takich czynności, jak np. korzystna, lecz kosztowna energetycznie reprodukcja.

Nie warto jednak iść na łatwiznę. Zbyt częste sięganie po alkohol może zaburzyć skomplikowane mechanizmy nagrody i w konsekwencji prowadzić do groźnych uzależnień. Należy zawsze zachowywać umiar i nie zrażać się zbytnio gdy ukochana „ma muchy w nosie”.



czwartek, 15 marca 2012

MAŁPIE HARCE


„Przed ludźmi staje pytanie: jest człowiek małpą czy aniołem? Osobiście jestem po stronie aniołów” - tak właśnie teorię ewolucji Charlesa Darwina skomentował ówczesny premier brytyjski Benjamin Disraeli. Bogobojni ludzie XIX wieku nie mogli i nie chcieli uwierzyć, że istota tak nadzwyczajna jak człowiek może być spokrewniona z prymitywnym zwierzęciem.

Od tego czasu dużo się zmieniło. Naukowcy odczytali już DNA, czyli tajemniczy kod życia wielu gatunków i porównując zawarte w nim informacje dostarczyli nam niezbitych dowodów na słuszność teorii ewolucji. Głosi ona, że wszystkie żywe stworzenia zmieniają się w taki sposób, aby jak najlepiej dostosować się do warunków panujących w wybranym przez nie środowisku. Jednak, żeby powstawanie tych ulepszeń miało sens, muszą być one przekazywane kolejnym pokoleniom, a zatem zostać zapisane na niciach DNA. W miarę nawarstwiania się tego typu różnić mówimy o kształtowaniu się nowych gatunków. Trzymając się tej zasady, musimy przyjąć, że wszystkie żywe istoty mają jednego, wspólnego przodka, od którego odłączyły się na którymś z etapów swojego rozwoju. Im później doszło do takiego rozdziału, tym większe jest genetyczne podobieństwo między gatunkami.

Oznacza to, że za pomocą analiz DNA można odczytać stopień pokrewieństwa różnych zwierząt i roślin. W ten sposób ustalono już, że najbliższym kuzynem człowieka jest szympans. Na tym jednak nie koniec badań. Całkiem niedawno, naukowcy z Wellcome Trust Sanger Institute (Cambridge, Anglia) rozszyfrowali genom naszego nieco dalszego krewniaka - goryla. Ku ogólnemu zdziwieniu okazało się, że aż około 15% całego ludzkiego genomu jest bardziej zbliżone do goryli niż do szympansów. Co więcej, aż 15% szympansiego i gorylego DNA wykazuje większe wzajemne podobieństwo niż w przypadku genomu szympansa i człowieka.

Odkrycie to zdaje się być całkowicie sprzeczne z naszą dotychczasową wiedzą. Wspólni przodkowie ludzi i szympansów odłączyli się od goryli aż 10 milionów lat temu. Do rozstania z szympansami doszło natomiast całe 4 miliony lat później, a zatem nasze genomy powinny zawsze wykazywać największe podobieństwo. Wyjaśnienie tej zagadki może być jednak całkiem proste, choć mało przyjemne. Mianowicie, zarówno nasi bezpośredni przodkowie jak i szympansy mogli „utrzymywać stosunki” z gorylami i niezależnie od siebie wymieniać z nimi materiał genetyczny.

Wygląda na to, że ludzka duma po raz kolejny zostaje wystawiona na próbę. Cóż poradzić, w końcu „serce nie sługa” jak do swojej małpiej ukochanej śpiewał mistrz ceremonii z „Kabaretu”. W świetle nowych dowodów piosenka ta nabiera głębszego, wręcz wizjonerskiego znaczenia. Tak samo jak smutna historia King Konga.



niedziela, 11 marca 2012

KOTLET Z PROBÓWKI


Jesteście przeciwnikami genetycznie zmodyfikowanej żywności? Uważacie, że manipulacje genami są niebezpieczną zabawą w Boga, które w przyszłości mogą doprowadzić do powstania niebezpiecznych ludzi - mutantów zdolnych opanować Ziemię? Otóż mam dla was dobrą wiadomość. Bardzo możliwe, że stare dobre GMO odejdzie niedługo do lamusa.

Już tej jesieni, walka z głodem na świecie osiągnie zupełnie nowy poziom!
Bo po co bawić się w półśrodki i wytwarzać wielkie genetycznie zmodyfikowane krowy, skoro można od razu uzyskać wielkiego kotleta? Na taki właśnie pomysł wpadł Mark Post, fizjolog z Uniwersytetu w Maastrich (Holandia). Mianowicie, znalazł on sposób na produkowanie w laboratorium mięśni szkieletowych doskonale imitujących mięso.

Jak tego dokonał? Zacznijmy od początku. Każdy żywy organizm jest zbudowany z komórek, które różnią się między sobą kształtem, budową i pełnioną funkcją. Wszystkie one powstają jednak z maleńkiej, wspólnej zygoty, czyli komórki jajowej połączonej i plemnikiem. Pierwsze komórki dzielą się bez ograniczeń, a w miarę namnażania się ulegają licznym przekształceniom. Zupełnie tak jak my, kiedy dorastając idziemy na studia i zyskujemy jakąś specjalizację, z której raczej nie rezygnujemy podczas naszej kariery. Są jednak wyjątki. Tak zwane komórki macierzyste to wyjątkowo zdolni super-agenci, którzy do końca życia zachowują pewną elastyczność i w rezultacie mogą się przekształcać w dowolny typ tkanki, np. tkanki kotletowej.

Co prawda składniki pierwszego nowoczesnego burgera nie wyszły jeszcze z fazy probówki, ale sam projekt dostał potężne dofinansowanie wysokości 250 tysięcy euro od anonimowego prywatnego inwestora. Do szlachetnego czynu zainspirowała go ponoć troska o środowisko i głodujących ludzi, a także zwykła ludzka ciekawość i chęć rozwoju nowych technologii. Jeśli to prawda to chyba warto byłoby go sklonować…



więcej informacji

niedziela, 4 marca 2012

GENOPOLITYKA


Polityka wkradnie się wszędzie - nawet pomiędzy geny.
Jak się ostatnio dowiedziałam, istnieje nauka zwana genopolityką. Zajmuje się ona analizowaniem genetycznych podstaw różnych zachowań politycznych.

Uprawiający ją badacze porównują np. preferencje i postawy wyborcze rozdzielonych od siebie bliźniaków i w ten sposób starają się ustalić, które z ich obywatelskich zachowań są dziedziczne, a które kształtują się pod wpływem środowiska. Bliźniaki mają zawsze ten sam zestaw genów. Jeżeli mimo odmiennego wychowania ich poglądy kształtują się w taki sam sposób, to istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że są one uwarunkowane genetycznie. Tego typu analizy nie pozwalają jednak uzyskać żadnych konkretnych danych, a jedynie formułować ogólne przypuszczenia.

Pierwsze geny, które oficjalnie uznano za związane z politycznym zachowaniem człowieka, odkryli dwaj pracownicy Uniwersytetu Kalifornijskiego (USA): James H. Fowler i Christopher T. Dawes. W 2008 roku opublikowali oni wspólną pracę, w której wykazali, że frekwencję wyborczą obywateli można przewidzieć dzięki prostym analizom DNA obejmującym jedynie dwa geny: MAOA i 5HTT. Zdarzenie to było milowym krokiem dla geopolityki.

Być może jednak, ta dumna nauka będzie musiała przerwać na chwilę swój triumfalny pochód. W lutym tego roku poddano bowiem w wątpliwość kluczowe założenia, jakimi w swoich badaniach posługiwali się Fowler i Dawes. Jak się okazuje, wskazane przez nich geny odpowiadają również za tysiące innych ludzkich zachowań i są obwiniane m.in. za anoreksję, wybuchowy charakter, autyzm, uzależnienia od alkoholu i papierosów, depresję i myśli samobójcze. Teoria, że tak wiele skomplikowanych zachowań społecznych znajduje się pod kontrolą zaledwie dwóch spośród 30 tysięcy genów wydaje się być obecnie mało prawdopodobna. 

Cóż…jak powiedział Voltaire „długa dysputa oznacza, że obie strony nie mają racji”. Zostawmy zatem naukowców w spokoju - może rozstrzygną te sprawy do następnych wyborów. Gdyby się jednak okazało, że nasze preferencje polityczne są zapisane w genach, to może zamiast do urny wyborczej udamy się na zwykłe pobranie krwi….  Pomyślcie tylko, zamiast co parę lat na nowo analizować oddawane głosy, można by było raz a porządnie zbadać DNA każdego obywatela. Jaka to by była oszczędność czasu, pieniędzy i nerwów.



Więcej informacji znaduje się tutajtutaj:)

niedziela, 26 lutego 2012

BIO - SZTUKA


Powiedzmy sobie szczerze - niejeden z nas chciałby, aby jego podobizna została uwieczniona  przez wybitnego artystę. Jednak, jak się okazuje, próżność nie jest typowo ludzką przywarą, a obietnice sławy są w stanie omamić i skłonić do współpracy nawet mikroorganizmy.

Nie wierzycie?

Przyjrzyjcie się dobrze!

To co widać na zdjęciu poniżej to nie rower, a pozujące okrzemki, czyli jednokomórkowe glony. Artystyczną choreografię wykonały one pod kierownictwem dr Steve Lowry’ego z Portsteward w Wielkiej Brytanii. Ich wspólna praca zdobyła wyróżnienie w ostatniej edycji konkursu Olympus BioScapes.


Jak widać sztuka i nauka to zgrany tandem.

Więcej niesamowitych zdjęć i filmów wykonanych za pomocą mikroskopu znajduje się tutaj